'Nie umiałam oddychać, nie miałam siły, na zewnątrz krzyczałam ale w środku wyłam jak pies.'
60 dni temu urodziłam synka.
16 lat po pierwszym porodzie, 6 i 4 lata po poronieniach.
Liczby, za którymi kryją się emocje, stany ciała i ducha tak odległe od zwyczajności, zacierające się mimo intensywności, niektóre ukochane, niektóre wrzynające się w pamięć i zostawiające blizny.
60 dni temu urodziłam synka i tak naprawdę dopiero teraz jestem gotowa aby podzielić się swoją historią porodową. Wcześniej byłabym nieobiektywna, teraz fizycznie czuję się dobrze, psychicznie się ogarnęłam po trwającym 2 tygodnie baby- bluesie, więc czas jest odpowiedni.
Termin porodu miałam na 6 lipca. Od początku czerwca byłam już nieźle ,,przytyta", praktycznie nabrałam kilogramów na sam koniec, upały też robiły swoje. Ledwo chodziłam, wszystko mnie bolało i miałam przeczucie, że nie donoszę do wyznaczonego terminu. Dni leciały, był 3 tydzień czerwca, ostatnia wizyta u lekarza, szyjka dość długa, nic się nie dzieje, gdybym nie urodziła to tego i tego dnia po terminie mam stawić się u doktorka itp., itd. Poród planowany siłami natury, tak jak poprzedni. Pamiętam, że wyszłam z gabinetu nieszczęśliwa, chciałam usłyszeć, że TEN DZIEŃ zbliża się, a nawet, że jest całkiem bliziutko, że jest choć małe rozwarcie, że szyjki prawie nie ma, a tu NIC.
1 lipca, w sobotę, moja suczka Lunka zachowywała się dziwnie. W zasadzie całą ciążę była niesamowicie opiekuńcza w stosunku do mnie, ale wtedy przechodziła samą siebie, nie opuszczała mnie na krok, była nerwowa, lizała mnie, miałam wrażenie, że wie coś, czego nie ja nie wiedziałam. Zabrałam ją do rodziców aby pobiegała po ogrodzie, ja odpoczywałam na leżaku, w południe pojechałam z koleżanką, również ,,ciężarówką" zjeść coś na mieście. Wybór padł na pierogi ruskie w barze mlecznym, pogadałyśmy, objadłyśmy się, toczyłam się bez sił jak kula śniegowa, było mi słabo, źle, w dodatku pojawiło się jakieś plamienie. Do domu wróciłam przed 18, mąż mnie denerwował samym byciem obok i oddychaniem, popłakałam się, byłam okrutnie rozchwiana emocjonalnie i strasznie bolała mnie głowa. Po wizycie w łazience, gdy zobaczyłam, że plamienie jest bardzo nasilone rozbeczałam się jak głupia, mąż nie wiedział o co chodzi a ja już wiedziałam, że poród jest blisko i strasznie się zaczęłam bać.
Pamiętam, że zaczęło lać jak z cebra, mąż zawiózł psa do rodziców, ja się pakowałam i rzecz jasna płakałam. Pojechaliśmy do szpitala, zwykłe procedury, badanie usg, badanie zwykłe, trele morele, jaki zawód, ile lat, ile porodów, kogo zawiadomić, srylion pytań i tyleż samo odpowiedzi. Rozwarcie było malutkie, zaledwie na palec, na ktg praktycznie żadnych skurczy, ale czop śluzowy odchodził znacznie więc zdecydowali zostawić mnie na obserwacji na noc. Położna zasugerowała, iż pewnie nazajutrz wyjdę do domu. Mąż posiedział ze mną do 22.00, zaopatrzył mnie w lekkie przekąski, wodę i odjechał w siną dal żegnany płaczem mym oczywiście. Uzgodniliśmy, że następnego dnia pójdzie do pracy a jak będzie się coś działo, zadzwonię i od razu przyjedzie. No i się zadziało...
W nocy od 24.00 zaczęły budzić mnie skurcze. Nie były bardzo bolesne, pojawiały się co 20 minut, jedynym dyskomfortem było to, że skutecznie nie dawały mi zasnąć. Od 5 rano skurcze przybrały na sile, występowały co raz częściej i już nie było mi do śmiechu. Gdy po 7.00 przyszła pielęgniarka, zapis na ktg wyglądał lepiej niż wieczorem, rozwarcie było na 2 palce. Od 8.00 chodziłam po ścianach na korytarzu, każdy krok był wyczynem, organizm się oczyszczał więc co chwilę korzystałam z toalety. Położna nadal kazała chodzić, chodzić, chodzić. No i chodziłam, dopóki nie padłam na łóżko bez sił, mówiąc do siebie, że mam to w dupie i że niech sama sobie chodzi, ta położna. Byłam zmęczona, niewyspana, słaba a ból przy skurczach był tak duży, że odbierał mi chęć do życia, a co dopiero do porodu. W takim stanie zastała mnie położna i zdecydowała, że czas przejść na porodówkę.
Byłam przeszczęśliwa, chciałam jak najszybciej zakończyć tę bolesną przygodę. Na porodówce przebrałam się w ubranko koloru niebieskiego i ze wszystkim na wierzchu położyłam się na łóżko porodowe, z telefonem i butelką wody. Ani z telefonu, ani z wody nie skorzystałam. O 10.00 podłączyli mi oksytocynę bo rozwarcie było niewielkie. Za to wielkie było moje darcie się, kilkanaście minut od podłączenia błagałam o szybką śmierć. Ból rozszarpywał mnie, nie pozwalał racjonalnie myśleć,
nie umiałam oddychać, nie miałam siły, na zewnątrz krzyczałam ale w środku wyłam jak pies.
Położna twierdziła, że histeryzuję, ale uwierzcie mi, 16 lat wcześniej urodziłam naturalnie córkę o wadze 4200, baaardzo rzadko biorę leki przeciwbólowe, mam wysoki próg bólu, u dentysty się relaksuję i zasypiam na fotelu i nie błagam o środki przeciwbólowe. Więc nie histeryzowałam. Teraz wiem, że ja naprawdę nie miałam siły, ostatni posiłek porządny jadłam w sobotę około 14.00, całą noc nie spałam i po prostu, po ludzku brakowało mi sił na sensowną współpracę, na poprawne oddychanie.
Jedyne co chciałam, to odpłynąć. Gdziekolwiek. Niestety moje pobożne życzenie nie zostało spełnione, więc o 11.00 lekarz przebił mi pęcherz płodowy przy rozwarciu na 8 cm i wtedy chluuuuuup, odpłynęły mi wody, polały się z łóżka jak wodospad Niagara a ja dostałam bóli partych, w co NIKT na sali porodowej nie uwierzył. Krzyczałam, że synek wychodzi, na co położna odpowiedziała, że NA PEWNO NIE. Szybko zmieniła zdanie, gdy podeszłą zbadać rozwarcie. Synek już chciał wyjść na świat, ja krzyczałam, położne sterowały mną i moim parciem, sądzę, że słyszeli mnie wszyscy w obrębie 5 kilometrów co najmniej.
A co z moim mężem? A więc akcja się tak szybko potoczyła, że nie zadzwoniłam, poza tym obawiałam się jednego, mimo bólu potrafiłam zanalizować mój stan i wiedziałam, że ból jest tak wielki i jest mi tak ciężko, że jego obecność mi nie pomoże. Jestem z tych, które przy swoim ukochanym stają się w takich momentach słabe, rozczulają się, stają się rozmemłane. Obawiałam się, że odpuszczę i zamiast skupiać się na porodzie zacznę histerię, jakiej położne jeszcze nie widziały.
Wróćmy do akcji porodowej, która miała się ku końcowi.
A więc urodziłam :), o 11.25 wyskoczył mój piękny synek i cały ból minął. Od razu położono mi maluszka na piersi, głaskałam go, tuliłam, pokochałam najmocniej jak tylko można. Płakałam (jak to ja), ze szczęścia. Potem jeszcze tylko łożysko, zszywanko i mogłam iść na salę, gdzie zaraz dostałam synka i mogłam zadzwonić do męża, który chyba do dziś tak naprawdę nie wybaczył mi, że nie zadzwoniłam z sali porodowej ;)
Szczerze - jeszcze kilka tygodni temu wydawało mi się, że mój poród był traumatyczny, z powodu bólu. Owszem, jeszcze go nie zapomniałam, ale nie jest już to wspomnienie tak intensywne i ważne. Ważny jest Nasz skarb, cząstka mnie i męża, którą ubóstwiam i nie mogę przestać patrzeć w te oczka jak guziczki, w zadarty nosek i bródkę z dołeczkiem. Także, mogę rodzić jeszcze nie raz!
Żartowałam. Swoją produkcję uważam za zakończoną. :)
Iwona I.
________________________________________
Rozwiązaniem tej historii jest Jarowit - 3500 gram i 53 cm.
Gratuluję!
Dziękuję za przesłanie swojej historii, niech chowa się zdrowo :)