Mój poród... - czas na wyrzucenie z siebie wszystkiego. : )
Wydaje mi się, że w końcu w pewnym sensie "dojrzałam" do tego, aby przemyśleć, przeanalizować i poukładać sobie w głowie swoj poród.. Jedno jest pewne, coś, co cały czas powtarzam i sobie i innym, którzy pytają o przebieg, Mówi się, że gdy już jest po wszystkim, nie pamięta się tego całego bólu, ważny jest skarb którego mamy w ramionach - nie do końca tak jest. Fakt, nie potrafię sobie "wyobrazić" znów tego jak bolało, w ogóle trudno jest wyobrazić sobie jakikolwiek ból, kiedy w danej chwili go nie odczuwamy, ale nie da się go zapomnieć. Podsumowując - Nie potrafię sobie wyobrazić - ale nie zapomnę.
2 grudzień - Planowany termin mojego porodu, odpoczywając popołudniu z moim mężczyzną, strasznie bolał mnie brzuch, a właściwie podbrzusze (wtedy jeszcze nie wiedzialam, że są to już skurcze) - a bolało mnie tak, że łzy leciały mi same ciurkiem po policzkach, ale co ja mogłam zrobić? To co zwykle, zacisnęłam zęby i czekałam. Zawsze tak robiłam, zawsze wydawało mi się, ze jestem odporna na ból, zawsze, gdy coś się działo mimo łez zaciskałam zęby i wytrzymywałam, bez najmniejszego piśnięcia. W ciąży mimo wszystko zrobiłam się dużo bardziej wrażliwsza, nawet przy pobieraniu krwi - kiedyś mogłam spokojnie patrzeć na to, co robi pielęgniarka, a od połowy ciąży odwracałam głowę w drugą stronę. Wracajac - Ból po godzinie ustał, więc stwierdziłam, że nic się takiego nie dzieje, a synkowi się oczywiście nie spieszy. Przyszła noc, spałam może z godzinę od północy do pierwszej, później obudziłam się i nie mogłam już zasnąć, przed 3 w nocy mój ukochany wstaje do pracy i oczywiście słyszę pretensje, że zamiast spać siedzę przy komputerze (nie potrafil zrozumieć, że wolę sobie obejrzeć serial niż kilka godzin kręcić się i wpatrywać w sufit słuchając jego chrapania) . Wyszedł do pracy, od 4 zaczął się znów silny ból, ale taki, że dosłownie nie wiedzialam co zrobić, łzy w oczach, weszłam do wanny z gorącą wodą - na chwilę pomogło,wyszlam, położyłam się, ból znów się pojawił, poduszka między nogami juz nie pomagała, przeróżne prześmieszne i przedziwne pozycje, w których ostatnio udawalo mi się spokojnie usnać również, mialam wrażenie, że chce mi się do toalety co chwilę i tak biegalam, ze łzami z łożka, na kibelek, siadałam, mimo, że nawet siusiac mi sie nie chciało, na chwilę pomoglo, kładłam sie i znów.. i tak męczylam się do godziny podajrze 7... Zadzwoniłam do mojego partnera, że ja już nie dam rady, że może dzieje się coś złego i że wolę pojechać do szpitala się upewnić, bo w domu i tak się męczę . I to byla bardzo dobra decyzja, podświadomie wyczułam, że coś się zaczyna... ;) Zadzwoniłam po żonę mojego taty, na szczęście nie była jakoś daleko i mogła "uciec" z pracy, zeby do mnie przyjechac i mi pomóc, przyjechala bardzo szybko, nawet przez chwile poczulam sie nie pewnie bo ból ustał i sobie pomyslalam, ze znowu falszywy alarm i wyszłam na idiotkę tylko, ale na krotko. Bóle w samochodzie ciągle się pojawiały, z przerwami - nie wiem jakimi, nie byłam nawet w stanie liczyć. Generalnie, tego dnia (3.12) miałam dzwonić do przychodni aby umowić się na KTG a ja z rana jadę do szpitala.. Przyjęli mnie właściwie bez kolejki, z racji, że po terminie, no i bóle, podłączyli pod ktg, czy z maluszka serduszkiem wszystko w porządku, a po jakiś 15-20 minutach pani położna powiedziała, że zaraz wywoła mnie lekarz na badanie i on zadecyduje co dalej.
Nie będę opisywała wrażen co do lekarza przyjmujacego - nie byłam zachwycona, w każdym razie szybko i dosyć boleśnie mnie zbadal po czym stwierdził "No cóż, zaczyna pani rodzić!", ja przestraszona, chyba jeszcze nie do konca do mnie dotarlo, że te 9 miesięcy już mineło zapytałam "Ale jak to? teraz?" - "No tak, chyba już najwyższa pora, co? " Rozwarcie na 6 cm, kazali się przebrać w koszulę, i "wywieźli" mnie na wózku na porodówkę, gdzie na szczęście mogła być ze mną jeszcze żona mojego taty. Naprawdę, ze szczerego serca dziękuję losowi, za taką wspaniałą położną, która zajmowała się mną i przyjmowała mój poród.
Z Ł O T A kobieta. Każdej ciężarnej takiej życzę. Troszczyła się o mnie, próbowała rozśmieszać, przyniosła radio, duzo tlumaczyła, rozmawiala, wspierała, naprawdę... cudowna. W dodatku miałam ładną, pojedyńczą salę, z własną toaletą, prysznicem.. Więc warunki wspaniałe. Z racji, że nawet nic nie zdążylam zjeść po prysznicu dostałam kroplówkę, abym nie padła z wycieńczenia, co jakiś czas podłaczała ktg, po kroplówce znowu prysznic, skakanie na piłce, chodzenie po sali, no jednym słowem początki jak z filmu. Teraz przynajmniej wiedzialam - że ten ból, to są skurcze. I śmiało mogę napisać każdej ciężarnej z pierwszym malenstwem, aby nie spodziewały się takich skurczy, jak np. przy bieganiu nas łapie, przy wysiłku, ćwiczeniach. NIE. To jest zupełnie inny ból, chociaz i ja go sobie tak wyobrazalam..
Co jakis czas przychodzila moja polozna sprawdzic jak postepy, caly czas jednak mowiac mi ze skurcze są słabe mimo ze chwilami zwijalam się z bólu i panikowalam. Żona mojego taty cały czas ze mną była za co mogę jej naprawdę z całego serca podziękować, za wsparcie, za obecność, dużo mi pomogła po prostu będąc, mimo że miedzy nami bywalo roznie. Jakoś po 14 mój M. skończyl pracę, pojechał szybko po rzeczy dziecka do domu (wzięłam tylko swoje na wszelki wypadek choć nie wierzylam w to ze zostane w szpitalu) i przyjechal do mnie wymieniajac się z moją "macochą". I od tego momentu właściwie się zaczęlo, bo odkąd on przyjechal skurcze byly juz bardzo bolesne, ja cały czas plakalam na lozku, nie bylam w stanie juz wstac na piłkę, czy chociazby pochodzic po sali. Położna sprawdzała rozwarcie, stwierdziła, ze "już" się zaczyna, a ja tylko widzialam przez załzawione oczy jak szykuje wagę, i inne rzeczy generalnie juz do "przejęcia" dziecka.. Na znieczulenie sie nie zgodzilam od samego początku, za to zaproponowano mi aby spróbować pooddychać z gazem rozweselającym, zgodziłam się. mialam wdychać go kiedy czuję że idzie skurcz a między skurczami odpoczywać.. Na kartce informacyjnej bylo napisane, ze mozna czuc sie troche sennym albo mozna nawet zwymiotowac - no i niestety, w chwili kiedy skurcz byl tak mocny, nie dalam rady spokojnie wdychać gazu i robiłam to tak szybko, że w końcu zwymiotowalam, obawialam się reakcji mojego M. na szczęscie chyba jakoś nie zważyło to na jego opinii na jakikolwiek temat związany ze mną. Trzymalam go tak mocno za rękę, ze czułam ze az go boli, podobno nawet raz go ugryzlam, bo pamiętam ze odpowiedział mi, żebym nie gryzła bo wkoncu mi odda : p Ból był przeogromny, tak jak pisałam wyzej nie da się go opisac, nie da się go wyobrazić.. w momencie kiedy maly już przechodził na nasz świat, tak mnie bolało, że krzyczałam że chcę umrzeć, żeby zrobili mi cc, no ale nie było to możliwe, mały już był, że tak to nazwę "jedną nogą na naszym świecie". No ale, chwila minęła i zaczęłam słuchać dokładniej jak każe mi oddychać i przeć położna, no i wlaściwie po zaledwie kilku parciach poinstruowanych przez położną i mały był na świecie! Więc ta najważniejsza część porodu, trwała może 40 minut? Położyli mi go na piersiach, mój M. się popłakal. Mi nie poleciala ani jedna łza, ale ja nie mogłam uwierzyć, że to ja go nosilam 9 miesięcy pod serduszkiem, że to ja go urodzilam, że to MÓJ SYN.. Uniknęlam pękniecia i nacinania krocza. Pękła mi jedynie sluzówka wewnatrz, ale mamy 12 dni po porodzie, a ja czuję, ze już jest lepiej, coraz mniej boli i coraz mniej krwawię. I tak urodzil się mój śliczny 10 punktowy synek, 3 grudnia 2015 roku o godzinie 15.15 majac 57 cm i ważąc 3440 gram ! Naprawdę, mialam wielkie szczęście. Nie rodziłam kilkunastu godzin, urodziłam naturalnie, bez żadnych komplikacji tak naprawdę. No i co 2 godziny na sali porodowej z niuniem na piersiach, a potem przewieźli nas na zwykłą salę i tu też moje zdziwienie, bardzo pozytywne - podwojną. Obawiałam się, ze bedę z kilkoma osobami.,,
Troszkę się rozpisałam, Sebastian zaczyna się budzić, pora zmienić pieluszkę i dać jeść.. Na dniach napiszę, jak minęła nam pierwsza noc i dzień razem... :)